Bardzo często,
kiedy jestem w nowym miejscu, jem nieznany deser albo mam ciekawe obserwacje na
temat życia w Portugalii, myślę, że warto
byłoby się tym tu podzielić. Niestety w ostatnich miesiącach byłam nieco
zamrożona społecznie i artystycznie i nie byłam w stanie wyprodukować niczego
poza śmieciami. Postanowiłam więc ten pierwszy post po długiej przerwie napisać
o powodzie mojego stanu, o zimie w
Portugalii. Siedząc w Polsce, gdzie jeszcze niedawno leżał śnieg, myślicie
pewnie: przecież w Portugalii nie ma zimy.
A właśnie, że jest! I to gorsza niż te, które przeżyłam do tej pory. Kiedy
próbuję sobie przypomnieć, co robiłam po pracy między listopadem a marcem, nie
jestem w stanie odpowiedzieć. Jedyne co pamiętam to zimno i wilgoć. Nie pisałam, nie uczyłam się, nie gotowałam, nie
sprzątałam, ... Siedziałam zawinięta w koc i czekałam aż zima przejdzie, przy
okazji zbierając doświadczenie w dziedzinie survivalu i dogrzewania domów.
Należy zacząć od
tego, że w portugalskich mieszkaniach nie
ma kaloryferów. Ani jednego. Na początku myślałam, że to tylko my mieszkamy
w jakimś gorszym domu, ale po rozmowie z koleżankami w pracy zrozumiałam, że
praktycznie nikt nie ma ogrzewania. Nie mówię oczywiście o nowszym budownictwie,
ale nasz blok sprzed 20 lat jeszcze się do tej kategorii nie zalicza. Każdy,
kto był na Erasmusie w Hiszpanii czy we Włoszech w semestrze zimowym
potwierdzi, że jest tam podobnie. Ale dlaczego tak jest? Bo owszem, zima jest
krótsza niż w innych krajach Europy, ale jest! I minusowe temperatury na północ
od Lizbony też nie są jakąś anomalią. Ktoś mi wyjaśnił, że wcześniej zwyczajnie
się nie opłacało budować domów z ogrzewaniem, które byłoby włączone tylko przez
3 miesiące w roku. Ale problem dotyczy też instytucji publicznych. Koleżanka mówiła,
że jej syn zmienił szkołę na publiczną i w październiku na wywiadówce
nauczycielka mówiła rodzicom, żeby dawali
dzieciom do szkoły koce, albo ubierali je w grube kurtki. Czy nie czujecie
się w tym momencie uprzywilejowami, że chodziliście do szkół, gdzie zimą było
czasem aż za ciepło? Ja się czuję. Jednak Pedro opowiadał mi, że kiedy on
chodził do szkoły nie było takich problemów. Zimy były łagodniejsze od
dzisiejszych i temperatury, owszem spadały, ale do poziomu takiego, że
zakładało się bluzkę z długim rękawem, na to lekką kurtkę i było okej. Przez
ostatnie lata klimat się jednak zmienił
i w Lizbonie po raz pierwszy odnotowano ujemne temperatury, a jednego roku
nawet śnieg. I niech mi ktoś powie, że zmiany klimatyczne to mit, a ja
pracowałam w Bonn dla jednej wielkiej ściemy.
Ale dzisiaj nie o
ONZ, tylko o tym, jak przetrwałam ten okrutny dla mnie czas. Jestem bowiem człowiekiem,
któremu jest zawsze zimno i który śpi w skarpetach nawet latem. Pierwszą zasadą
przetrwania zimy w Portugalii są warstwy.
Kiedy wracamy z dworu, gdzie w słońcu jest całkiem przyjemnie, nie zdejmujemy
kurtki jak w Polsce, tylko zamieniamy ją na dodatkową warstwę swetrów. Stara,
dobra cebulka działa najlepiej i stosuje
ją tu każdy. Druga ważna rzecz, to pozostawanie w ruchu. Ja się tego nie trzymałam, tylko po wejściu momentalnie
zawijałam się w koc(e), których
przybyło nam po Bożym Narodzeniu (moja rodzina przestraszyła się moich historii
i podjęła próby ratunku) i jako ludzkie burrito czekałam aż dzień się skończy.
Większość czasu
spędzaliśmy w biurze, bo jest to nasz najmniejszy pokój i najłatwiej go było
dogrzać. Największe momenty grozy odbywały się w toalecie (muszla potrafi być naprawdę zimna!) i przy przebieraniu. Pomagaliśmy sobie
jednak ciepłymi wynalazkami. I teraz Ola, specjalistka do spraw ogrzewania, zrobi
ocenę dostępnych sprzętów:
- Farelka – ulubiony sprzęt Pedro, którym dogrzewa stopy i dłonie, kiedy gra na komputerze. Grzeje dobrze, ciepło jest przyjemne, ale jak tylko się ją wyłączy, ciepło ulatuje równie szybko, jak pieniądze, które wydacie na prąd za jej używanie, szczególnie przy nieszczelnych oknach. Zapomniałam bowiem wspomnieć, że nasze okna nie tylko mają pojedynczą szybę, ale także wiele zaplanowanych lub niezaplanowanych wywietrzników, przez które hula wiatr.
- Grzejnik olejowy – mój niezaprzeczalny faworyt, którego ciepło przypomina ciepło zwykłego kaloryfera, daje więc uczucie normalności. Niestety grzejnik ten potrzebuje dużo czasu, żeby rozgrzać pokój, a koszty jego użytkowania nas przerosły. Jednak tej zimy dwukrotnie pozwoliliśmy sobie na luksus zostawienia go wączonego przez całą noc. Uczucie zasypiania, a przede wszystkim budzenia się w ciepłym pokoju... Bezcenne!
- Butla gazowa – nasz największy przyjaciel tej zimy. Butla kosztuje 27 euro (plus jednorazowo kaucja za butlę) i jest bardzo wydajna, bo nam wystarczyła na dwa miesiące. Do tego rozgrzewa pomieszczenie szybko i ciepło utrzymuje się dłużej niż po farelce czy grzejniku olejowym. Ma jednak jedną poważną wadę - działa na mnie usypiająco i otępiająco. Być może dlatego nie pamiętam, co wydarzyło się w ostatnich miesiącach :D
Aktualnie
temperatura w mieszkaniu powoli wzrasta, dlatego zajęłam się usuwaniem skutków zimy.
Problem zimna potęguje bowiem wszechobecna wilgoć. Oszczędzę Wam szczegółowych
opisów tego, co i w jakim stopniu pokryło się pleśnią, mogę jednak zapewnić, że
zwykłe pochłaniacze wilgoci nie pomagają tu ani trochę. Trudno się więc dziwić,
że nie korzystałam w zimie z przywileju pracy z domu, prawda? W biurze jest
przynajmniej klimatyzacja z funkcją dmuchania ciepłego powietrza. Jedyny raz,
kiedy odważyłam się pracować z domu wyglądałam tak:
Niedawno
zleciliśmy specjalnie do tego stworzonej firmie uszczelnienie naszego domu. O
tym czy ta wątpliwa, a droga metoda działa opowiem za 7 miesięcy. O ile mnie
znów gaz nie utuli do zimowego snu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz