Kiedy zaczęłam pracę w Siemensie w Portugalii byłam bardzo zbuntowana. Uważałam, że to stanowisko poniżej moich kwalifikacji, które mogłoby równie dobrze być obsadzone przez małpę. I mogliby jej płacić równie marne pieniądze. Byłam pewnie nawet trochę zarozumiała, mimo że wcześniej nie siedziałam na brytyjskim tronie, tylko pracowałam dla ONZ. Najgorsze, że chyba niezbyt ukrywałam moją opinię. Oczywiście nie mówiłam tego mojej szefowej wprost, ale myślę, że na początku każdy czuł moją wielką gorycz i tęsknotę za zostawionym w Niemczech życiem.
Jednak minął rok i nabrałam pokory. Okazuje się, że w ciągu roku można się przystosować do dużo niższej pensji i zamiast żyć z oszczędności, parę groszy do tych oszczędności dokładać. Można przysłonić fakt wykonywania niezbyt ciekawej pracy ciekawymi znajomościami i dostrzeganiem innych benefitów, jakie daje firma. Można wreszcie ostatniego dnia pracy czuć się rozdarta, jak dziś czuję się ja.
Oddałam wszystkie zabawki i wyszłam życząc portierowi miłego weekendu po raz ostatni. Ale zanim wyszłam, siedziałam na biurku i gadałam ze wszystkimi, jak byśmy się mieli już nie zobaczyć. A niektórych zobaczę znów już jutro. O co więc chodzi? Wróciłam do domu i zaczęłam się zastanawiać, dlaczego mi dziwnie. Analizując wszystkie moje dotychczasowe prace doszłam do bardzo ciekawego wniosku: do tej pory, za każdym razem, kiedy żegnałam się z jakąś pracą, żegnałam się również z dotychczasowym życiem. Moja pierwsza praca-staż w Ambasadzie skończyła się powrotem do Polski, celem obronienia magisterki. Moja pierwsza prawdziwa praca w warszawskim korpo skończyła się w tym samym czasie, co mój związek, mieszkanie i tym samym pobyt w stolicy. Kolejne stanowisko grzałam tylko dwa miesiące, bo dostałam ofertę pracy od ONZ i raz dwa mnie nie było w Polsce. Z ONZ jeszcze porządnie nie odeszłam, a już byłam w Portugalii.
Teraz jest inaczej. Nic się nie zmienia. Będę mieszkała w tym samym domu, z tym samym człowiekiem i jeździła tą samą autostradą. A jednak zmienia się wszystko. Będę pracować dla firmy, której jeszcze fizycznie nie ma. Nie ma biura, nie ma nazwy stanowiska, nie ma nawet konkretnych zadań. Mam przyjść i pomóc ogarnąć chaos. Brzmi super dla kogoś, kto nie lubi wytycznych, procedur, instrukcji obsługi i hierarchii. A jednak czuję się dziś dziwnie. Być może wiem, że wychodzę z bardzo ciepłego, wygodnego kokonu, w którym mogłabym się grzać, aż wyklują się dzieci. Piłabym dalej kawę w tych samych godzinach, sprawdzała rano, co będzie w kantynie na obiad i szła do domu o 16. No co, złe życie miałam? A jednak w środku wszystko się rwało do zmiany. Ale nie zmiany dla zmiany, tylko zmiany na lepsze. Ciekawsze, a przy okazji lepiej płatne. Miałam nawet plan, co by to miało być. Życie miało jednak inny plan. Krótko po tym, jak dostałam odmowę ze stanowiska, za które dałabym się pokroić, dostałam ofertę, która zaskakująco pasuje do mnie jak ulał. Co zabawne, dziś, w ostatni dzień pracy dostałam telefon od znajomego z pytaniem, czy nie chciałabym pracować dla ambasady jego kraju, co byłoby spełnieniem innego mojego marzenia. Potwierdza to moją młodzieńczą teorię, że jak jest posucha, to nie ma nic, a jak coś się pojawi, to na koniec nie wiadomo, która ofertę wybrać. I nie tyczy się to tylko pracy.
Kiedy powiedziałam mojej szefowej o rezygnacji, było mi bardzo źle, bo wiedziałam, że zostawiam zespół w trudnej sytuacji. Jednak rozmawiając z nią doszłyśmy do wniosku, że jeśli nadarza się w życiu okazja, należy ją łapać, bo drugi raz może koło nas już nie przelecieć i kiedyś będziemy żałować dzisiejszych decyzji. I nie mówię tutaj o okazji do zdrady, tylko o pozytywnych zmianach w naszym życiu prywatnym, czy karierze.
Moja rezygnacja pociągnęła za sobą rezygnację mojej koleżanki, która stwierdziła, że skoro odchodzę, to może czas dla niej, żeby rzucić wszystko i pojechać na work&travel do Australii. Atmosfera w zespole trąciła lekkim zbukiem, ale nikt nie mógł nam niczego zarzucić. Obie będziemy robić coś, co nas bardziej uszczęśliwi niż rozliczanie pracowników w SAPie. A za pół roku nikt nie będzie już nawet pamiętał naszych imion. Bo świat idzie do przodu, stawiając czasem bardzo brutalne kroki.
Pierwszego dnia w Siemensie obiecałam sobie i koleżankom, że kiedy odejdę, wskoczę do basenu, pomimo zakazu pływania. Plany pokrzyżowała mi ulewa. Dlatego zabieram ze sobą na drogę wspomnienia, znajomości i doświadczenie i idę dalej. Ahoj, przygodo!
(A ten basen i tak kiedyś zaliczę!)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz