Koleżanka z pracy Pedro stwierdziła, że praca biurowa jednak nie jest dla niej i postanowiła się wyprowadzić na południe Portugalii, gdzie od tygodnia pracuje na łódkach, które wożą turystów wzdłuż wybrzeża i pokazują najpiękniejsze groty. Jako że wraz ze zmianą pracy, spadła jej pensja, a do pracy musi dojeżdżać 45 minut, przed przeprowadzką postanowiła kupić skuter. Problem polegał na tym, że ktoś jej ten skuter musiał zwieźć na południe, bo ona się bała.
I tu krótka dygresja dla tych, którzy nie słyszeli wcześniej o Algarve: jest to region na południowym wybrzeżu Portugalii, gdzie znajdują się najpiękniejsze plaże, otoczone pomarańczowymi klifami, jakich nie spotka się w tym kraju nigdzie indziej. Łącznie południowa linia wybrzeża wynosi ponad 150 km, więc jest, co odkrywać. Tym bardziej, że na niektóre plaże można się dostać tylko od strony morza, albo pokonując morderczą wędrówkę po chaszczach i skałach. Algarve to ukochany region Portugalczyków i od kilku lat również pozostałych Europejczyków, ze szczególnym naciskiem na Niemców, Anglików i Francuzów. Łatwo sobie wyobrazić, że latem ludzi jest WSZĘDZIE PEŁNO. Plaże są wypchane po brzegi, hotele wybukowane, a kolejki po lody przerażające. Jeśli dodać do tego 40-stopniowy upał, któremu i wiatr od oceanu nie pomoże, to jawi się nam małe piekełko. A jednak co roku turystów w Algarve przybywa. Co szczęśliwsi Portugalczycy mają tam mieszkania, które kupili wiele lat temu za skromną cenę, dzięki czemu dziś stać ich jeszcze na wakacje na południu. Kiedy 3 lata temu byłam właśnie w Algarve na urlopie ze znajomymi, wynajęliśmy ogromną willę z basenem, dwa samochody i spędziliśmy wakacje życia. Nie łaziliśmy co noc ani po klubach, ani po restauracjach, ale dogadzaliśmy sobie gotując w domu, bo kuchnia była wielkości mojego aktualnego mieszkania, a na zewnątrz mieliśmy bardzo profesjonalnego grilla, na którym czarowaliśmy wszystkie ryby, jakie znaleźliśmy w lokalnym sklepie. Wtedy zarabiałam niemieckie euro, więc tydzień życia jak w bajce wydawał mi się bardzo tani. Dziś zarabiam portugalskie euro i wiem, że trudno by było zorganizować coś podobnego, tym bardziej, że sama podróż na południe jest dla nas droga, ze względu na opłatę za autostradę (21 euro w jedną stronę).
Dlatego właśnie Pedro nie zastanawiał się dwa razy i zaproponował, że przywieziemy koleżance skuter, a w zamian za to ona dorzuci nam się do benzyny i nas przenocuje. Win-win situation. Wymyśliliśmy, że pojedziemy drogami krajowymi i będziemy robić przystanki w ciekawych miejscach, których inaczej byśmy pewnie nie odwiedzili. Zaplanowałam więc dwie różne trasy, spakowaliśmy strój kąpielowy i bieliznę na zmianę i w sobotę wyruszyliśmy w drogę. Trochę kręciłam nosem, że jedziemy w ten weekend, bo lato jeszcze nie do końca się tu rozkręciło, a ja chciałam koniecznie iść na plażę, ponadto wyjechaliśmy dużo później niż było to zaplanowane. Ostatecznie jednak machnęliśmy ręką i wykrzyczeliśmy ahoj, przygodo!
Ledwo przejechaliśmy przez most Vasco da Gama (czyli 20 minut od domu), już oboje byliśmy głodni i gotowi do zrobienia przerwy. Twardo jednak wytrzymaliśmy do naszego pierwszego przystanku - Alcácer do Sal i tam, zamiast przejść się po mieście, wbiegliśmy do pierwszej petiscaria - restauracji z drobnymi przekąskami. Zamówiliśmy domowe chipsy (chyba kiedyś osobno napiszę o roli chipsów w kuchni portugalskiej), migas - papkę z resztek chleba, z czosnkiem i kolendrą, pataniscas de bacalhau, które smakowały, jak polskie placki ziemniaczane z dodatkowym smakiem ryby oraz cachaço, czyli pyszną, wręcz rozpływającą się w ustach karkówkę.
Tak posileni i wzmocnieni wspięliśmy się (skuterem) na górę, na której stoją pozostałości zamku Alcácer do Sal. Z opuszczonego na wiele lat budynku niewiele zostało, jednak w obrębie jego murów zbudowano Pousada D. Alfonso II, czyli gościniec, z którego jest niczego sobie widok.
Jednak cały urok miasteczka widać dopiero po zjechaniu z góry do centrum. Tam też jest większy wybór restauracji i knajpek, ale odkryliśmy to za późno.
Wyruszyliśmy więc w dalszą drogę, która podziurawionymi powiatowymi prowadziła między drzewami oliwnymi, polami, by po wjechaniu do Alentejo ustąpić miejsca winnicom. Następnym przystankiem było miasto Sines. Urodził się tam sam Vasco da Gama, którego dość zabawny pomnik stoi obok zamku. Kupiliśmy sobie deser (ja lody, Pedro oczywiście chipsy) i poszliśmy usiąść na ruinach zamku, z którego widać było plażę z najbardziej błękitną wodą, jaką do tej pory widziałam w Portugalii, urocze, stare miasteczko i rzeczonego Vasco da Gamę.
Na zamku akurat trwały przygotowania do imprezy weselnej, więc przez chwilę rozmyślaliśmy, jak wyglądałby nasz ślub w tym miejscu. Rozsądek jednak wziął górę - byliśmy 170 km od domu, a ślub i bez tej odległości jest już skomplikowanym przedsięwzięciem. Zaczęliśmy więc rozmyślać, jak super byłoby mieszkać w takim pięknym, małym miasteczku, przy plaży o lazurowej wodzie. Doszliśmy jednak do wniosku, że musielibyśmy mieć pracę zdalną, co w chwili obecnej nie jest możliwe, dlatego zostaniemy na naszej podlizbońskiej wsi.
Jako że czas leciał jak szalony, wsiedliśmy na nasze rumaki i pomknęliśmy w stronę Monchique, miasto-spa ze wspaniałą wodą termalną. Ten odcinek trasy był najdłuższy, najtrudniejszy, ale też najpiękniejszy. Zaraz za Sines przejechaliśmy przez most nad rzeką prowadzącą do Vila Nova de Milfontes. Widok z mostu na rzekę wpływającą za chwilę do oceanu, był naprawdę piękny, jednak nie zatrzymaliśmy się tam na dłużej. Vila Nova słynie z pięknych plaż, a my nie mieliśmy czasu na plażowanie. Po odcinku dość dziurawej drogi, wjechaliśmy na drogę lokalną (w Portugalii też są oznaczone na żółto), która przez godzinę prowadziła nas w górę i w dół, serpentynami, które cieszyły mojego szalonego narzeczonego. Nasze interkomy co chwilę się rozłączały, po tym jak słyszałam ale zakręt!
Ja miałam okazję się nauczyć, jak się ładnie zakręca na skuterze, przy okazji podziwiając widoki. Nie sądziłam, że na południu Portugalii spotkam takie zielone, zadrzewione zbocza. Kilkukrotnie zmusiłam Pedro do przerwy, żeby zrobić zdjęcie, jednak uważam, że ani jedno nie oddaje tego, co widziałam. Raz zatrzymaliśmy się w wiosce, która liczyła trzy domy, z czego w jednym były aż cztery psy. Przed jednym domem stała nespera, drzewo, które po polsku nazywa się nieśplik japoński. Jego owoce są jadalne, o smaku pomiędzy brzoskwinią a pomarańczą. Ciekawa nowego owocu poszłam na szaber i urwałam trzy. Zaraz jednak wyszli właściciele domu, zainteresowani tym, że ktoś się zatrzymał w ich wsi. Schowałam więc owoce na później, ale los pokarał mnie za kradzież, bo dziś zgniotłam owoce leżąc na kurtce.
Kiedy dojechaliśmy do Monchique słońce powoli zachodziło, zaczęło się robić zimno, a w moim skuterze rezerwa mrugała już od kilku dobrych górek i baliśmy się, że będziemy musieli pchać. Nie było bowiem w pobliżu żadnej stacji benzynowej. I choć bardzo chciałam się przejść po tym miasteczku, zagubionym w górach, gdzie ludzie przyjeżdżają leczyć bolące kości, to zgodnie sobie odpuściliśmy, w nadziei, że jeszcze tam wrócimy, bo otoczenie wyglądało naprawdę zachęcająco. Jeśli uda się Wam tam dojechać wcześniej, bardzo proszę o krótką relację!
My tymczasem, po 7 godzinach od wyjazdu z domu, dojechaliśmy do naszej koleżanki. Byliśmy zmęczeni, zmarznięci, ale bardzo szczęśliwi, tym bardziej, że widoki i jej ogród kompensowały trudy podróży.
Co by nie wydawać zbyt wiele pieniędzy, zjedliśmy kolację w domu i pojechaliśmy do pobliskiego Portimão tylko na drinka. Wyglądałam trochę underdressed w bluzie i brudnych jeansach wśród dziewczyn w kieckach i butach na obcasach, ale byłam zbyt zmęczona, żeby się tym przejmować. Bez ogrzewania, ale pod kołdrą (zamiast samego prześcieradła) spałam jak zabita.
Część druga naszego pamiętnika z podróży, czyli o tym, co przeżyliśmy dziś i jakie ciekawe rzeczy można zrobić w Algarve, opowiem już w następnym tygodniu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz