21 lutego 2020

Czy język ojczysty to tylko stan umysłu?

Z okazji Międzynarodowego Dnia Języka Ojczystego chciałam się dziś podzielić z Wami moimi zagwostkami na temat języka polskiego i języków w ogóle, a także na temat polemiki, czy warto uczyć dzieci języka ojczystego.

Jak niektórzy z Was wiedzą, wychowałam się w domu dwujęzycznym. Od dziecka byłam więc tłumaczem dla nudnych historii cioć i głupich dowcipów wujków. Najgorsze były te nieprzetłumaczalne, bo potem wszyscy myśleli, że ta Ola wcale tak dobrze po niemiecku nie mówi.
Błogosławieni nieświadomi zawiłości językowych i trudności życia tłumacza, albowiem oni spokojnie spać będą. 
Myślę, że te klęski tłumaczeniowe od tak młodego wieku skutecznie zniechęciły mnie to pracy tłumacza. Dlatego, choć studiowałam m.in. lingwistykę oraz kocham języki i nadal się uczę nowych, nigdy nie chciałam pracować jako Tłumacz w Komisji Europejskiej. Bo jak taki poseł walnie nieprzetłumaczalny dowcip, a moja, zwykle szybko pracująca, mózgownica tym razem zawiedzie i w słuchawkach na sali zapadnie cisza? Nie, nie, to nie dla mnie. 

Inną traumą językową z dzieciństwa jest ten krótki dialog: 
  • A powiedz coś po niemiecku?
  • Ale co?
  • No nie wiem, coś.
  • Etwas.
  • No ale coś więcej.
  • No ale co chcesz usłyszeć?
  • No nie wiem.

Ola myśli co by tu powiedzieć, żeby było mądre, ładnie brzmiało i nie było za krótkie. Ale cierpliwość rozmówcy się kończy i odchodzi z przeświadczeniem, że nie znam niemieckiego.
Każde inne dziecko by zaczęło gadać cokolwiek, albo miało w nosie, co o nim myślą ciocie albo dzieciaki z podwórka. Ale nie przejmująca się za dużo Ola. Dlatego do dziś, dopóki nie jestem pewna, że znam język na dość dobrym poziomie, nie używam go poza domem/szkołą językową. Co jest błędem numer jeden w nauce języków. Sama to mówiłam moim uczniom i znajomym. 



Dziś Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego, dzień, który powstał, aby uchronić języki przed wymarciem. I o ile język polski, jako całość, zagrożony nie jest, to jest on z pewnością zagrożony u niektórych jednostek
Właśnie pobijam własny rekord czasu spędzonego poza krajem. Nie mieszkam w Polsce, ciągiem, od 6 lat. I nie liczę tu wcześniejszego Erasmusa i wiecznego tułania się między Polską a Belgią w dzieciństwie. Równo 6 lat, bo pamiętam, że była połowa lutego, kiedy wsiadłam z Romanem (moją gigantyczną walizką), plecakiem i torbą na komputer i wyruszyłam na spotkanie z ONZtowską przygodą.
Ale nie o wspomnieniach chciałam pisać, tylko o tym, że od tamtej pory wiele osób pytało mnie (wprost lub podpytywali moich znajomych), czy wciąż mówię po polsku. I choć uczono mnie, żeby nie odpowiadać pytaniem na pytanie, pytam: a dlaczego miałabym nie mówić? 
Owszem, od kilku lat bardzo rzadko bywam w Polsce (co mam zamiar zmienić), ale przecież czytam książki, słucham radia, rozmawiam z Babcią,... Oczywiście, że mówię po polsku!!! I owszem, czasem zdarza się, że brakuje mi słowa, ale komu nie brakuje? Czasem zdarza mi się też wpleść słowo z innego języka, ale komu się to nie zdarza? Tym bardziej, że w każdym języku można znaleźć słowa, które określają pewne rzeczy i stany lepiej niż pełne zdania po polsku.
Co NIE jest dla mnie normalne to ludzie, których spotykam podróżując do Polski, albo gdzieś, przypadkowo, imigranci, którym już po roku mieszkania poza krajem od roku tak się mylą te języki. Czasem złośliwie się zastanawiam, jak mogą im się mylić, skoro pracują i mieszkają z innymi Polakami. Ale nic mi do tego. Smutno mi tylko, że język ojczysty staje się czymś tak nieważnym.

Mój mąż jest Portugalczykiem. Nie lubi jednak mówić po portugalsku. Uważa, że lepiej potrafi wyrażać emocje po angielsku i aktualnie jest przeszczęśliwy, że nie pracuje z żadnym Portugalczykiem i może nie używać tego języka. Kiedy rozmawialiśmy o dzieciach, powiedział, że nie zależy mu, żeby dzieci mówiły po portugalsku. Ta opinia trochę się zmieniła, odkąd wyjechaliśmy z Portugalii i zrozumiał, że jego dzieci w przyszłości nie będą mogły porozumieć się z pradziadkami, a w szkole będą się uczyć specyficznej formy niemieckiego (jeśli zostaniemy w Zurychu).
Nie zmieniło to jednak jego opinii o tym, że... nie powinnam naszych dzieci uczyć polskiego. Uważa, że jest to język nikomu do niczego niepotrzebny, a do tego on nie chciałby nie rozumieć, co mówimy. Kiedy mówię, że to mój język ojczysty, dlatego chciałabym, aby go znały, odpowiada, że język ojczysty to tylko stan umysłu. Że inne języki też znam świetnie, więc mogę wybrać inny do rozmawiania z dziećmi.
I teraz moje pytanie rzucone w eter: to ja jestem przesadną językową patriotką, czy jemu tego patriotyzmu brakuje?


13 lutego 2020

Quinta das Lágrimas, czyli po trupach do celu

Jako że jutro Walentynki, chciałam Wam dziś przedstawić historię pt. Dlaczego miłość jest niebezpieczna, wersja PT.  

Fonte dos Amores (źródło miłości) symbolizuje miłość D. Pedro i D. Inês

Każdy kraj ma własnych bohaterów romantyczno-tragicznej miłości. Portugalia nie jest w tym względzie inna. 

Historia rozpoczyna się w 1339 roku, kiedy następca portugalskiego tronu, przyszły król Pedro (Piotr) I Sprawiedliwy (zwany też Okrutnym) żeni się z D. Konstancją Manuel. Opowieść nie dotyczy jednak D. Konstancji, a jej damy dworu, D. Inês de Castro, w której młody książę się zakochał. Mimo czasów w jakich żyli, romans nie był zbyt dobrze widziany, jednak nie przez podwładnych, a przez dwór królewski. D. Inês pochodziła bowiem z Kastylii, a ojciec D. Pedro, król Afons IV obawiał się kastylijskiego wpływu na młodego księcia.

Jak to w takich razach bywa, tatuś pod pretekstem zachowania moralności syna, wysłał D. Inês aż pod granicę kastylijską. Jednak my wiemy, że miłość nie zna czasu ani odległości, więc D. Pedro nigdy nie zapomniał o ukochanej. Kiedy w 1345 roku zmarła jego żona, D. Konstancja, książę, wbrew woli ojca, posłał po ukochaną i pielęgnował miłość, której ostatecznym owocem była czwórka dzieci. Król Afons IV próbował nakłonić D. Pedro do ponownego ożenku z kimś o królewskim pochodzeniu, ale młodzieniec wykręcał się, mówiąc, że nadal się nie pozbierał po stracie żony.

I tak napięcie między ojcem a synem rosło. Rosło tym bardziej, że obawiano się o życie prawowitego syna D. Pedro, a późniejszego króla, Fernanda I. Podejrzewano, że dwór kastylijski będzie próbował usunąć chłopca, aby zrobić miejsce na tronie dzieciom D. Inês. Jak pozbyto się problemu? Tak jak to było w zwyczaju w tamtych czasach - zabójstwem.

Quinta das Lágrimas jest dziś luksusowym hotelem

To właśnie uczynił król Alfons IV z biedną D. Inês. Pod nieobecność D. Pedro, król ze swoimi doradcami udali się do Quinta Das Lágrimas, gdzie przebywała niedoszła królowa i pozbawili ją życia. Łzy wylane przez lud nad D. Inês miały utworzyć Fonte das Lágrimas (źródło łez), a krew D.Inês symbolizują czerwone algi, rosnące przy owym źródle.

Jak się można było spodziewać, książę się wkurzył. Królowej-matce udało się załagodzić spór między synem a ojcem, ale doradcy króla skończyli trochę gorzej. Piotruś znalazł dwóch z nich (trzeci zbiegł) i nakazał wyrwać im serce, jednemu przez plecy, pod łopatką, drugiemu przez klatkę piersiową. Miał mówić, że właśnie tak czuł się po śmierci D. Inês – jakby wyrwano mu serce.

Aby oddać cześć ukochanej, D. Pedro kazał wybudować w klasztorze w Alcobaça dwa wielkie groby, jeden dla ukochanej, jeden dla niego. Dziś groby stoją zwrócone do siebie tak, aby w dzień sądu ostatecznego kochankowie wstając, zobaczyli najpierw swoją drugą połowę.

Historia D. Pedro i D. Inês ma jeszcze jeden, dość makabryczny wątek. Podobno D. Pedro, kiedy już został królem, kazał pośmiertnie koronować D. Inês. Piękna inicjatywa, gdyby podwładni nie musieli oddawać jej honorów i całować jej (rozkładającej się, bądź już rozłożonej) dłoni...

Jak widzicie, miłość może doprowadzić do opętania. Dlatego ja zostaję jutro w domu!

Ogród romantyczny na terenie Quinta das Lágrimas


28 stycznia 2020

Tajemnicza Francesinha

Wczoraj był Międzynarodowy Dzień Wina Porto, ale ja, choć nie stronię od alkoholu, wolę jeść. Dlatego chciałam dziś opowiedzieć o drugim najbardziej popularnym produkcie z Porto. 



Francesinha.




Czym jest Francesinha? Jest to zwykły chleb tostowy, przekładany stekiem z wołowiny (bitoque), szynką i kiełbaskami, przykryty jajkiem sadzonym i roztopionym serem. Brzmi bardzo prosto. Wręcz nie jak prawdziwe danie. W czym tkwi więc sekret Francesinhas? W sosie, proszę Państwa, w sosie. Sos jest tajemniczą mieszanką smaków, z których namierzyłam póki co pomidory, goździki i piri-piri. I już samo to brzmi chyba dość interesująco, żeby zachęcić do spróbowania Francesinhi.


Historia tego dania cofa nas do lat 50 ubiegłego wieku, kiedy to Daniel David Silva powrócił z francuskiej emigracji i zaczął podawać cos na kształt franCroque Monsieur w Regaleira, restauracji w Porto. Różnicą między francuskim tostem a daniem pana Silvy byl właśnie sos.
cuskiego
Pytany o pochodzenie nazwy Francesinha (co po portugalsku oznacza mała Francuzkę), kucharz mówił: "Najbardziej pikantne kobiety, które znam, to Francuzki."

Czy ta historia jest prawdziwa? Nie wiem. Ile Francuzek poznał Pan Silva? Nie chcę wiedzieć. 
Wiem jednak, ze Regaleira do dziś podaje Francesinhę i sprzedaje ją jako tę najbardziej oryginalną. Prawda jest taka, ze Francesinhę można zjeść w Porto na każdym rogu. Ja jadłam ją w Café Santiago, wiecznie pełnej knajpie, która stała się prawie francesinhowa sieciówką. Drugi raz jadłam tego magicznego sandwicza w Capa na Baixa, restauracji, która ma przy okazji swoje piwo i przyjemne patio.

UWAGA! Zjedzenie calej Francesinhi grozi letargiem i wielogodzinna sjestą. Przyznam, że jeszcze nigdy nie zjadłam całej porcji. Ta, którą widzicie na zdjęciu była zjedzona pół na pół z Pedro. I oboje wyszliśmy z restauracji bardziej niż pełni.

29 czerwca 2018

Jak nie wskoczyć do basenu, a wypłynąć na głęboką wodę?

Kiedy zaczęłam pracę w Siemensie w Portugalii byłam bardzo zbuntowana. Uważałam, że to stanowisko poniżej moich kwalifikacji, które mogłoby równie dobrze być obsadzone przez małpę. I mogliby jej płacić równie marne pieniądze. Byłam pewnie nawet trochę zarozumiała, mimo że wcześniej nie siedziałam na brytyjskim tronie, tylko pracowałam dla ONZ. Najgorsze, że chyba niezbyt ukrywałam moją opinię. Oczywiście nie mówiłam tego mojej szefowej wprost, ale myślę, że na początku każdy czuł moją wielką gorycz i tęsknotę za zostawionym w Niemczech życiem. 
Jednak minął rok i nabrałam pokory. Okazuje się, że w ciągu roku można się przystosować do dużo niższej pensji i zamiast żyć z oszczędności, parę groszy do tych oszczędności dokładać. Można przysłonić fakt wykonywania niezbyt ciekawej pracy ciekawymi znajomościami i dostrzeganiem innych benefitów, jakie daje firma. Można wreszcie ostatniego dnia pracy czuć się rozdarta, jak dziś czuję się ja.

Oddałam wszystkie zabawki i wyszłam życząc portierowi miłego weekendu po raz ostatni. Ale zanim wyszłam, siedziałam na biurku i gadałam ze wszystkimi, jak byśmy się mieli już nie zobaczyć. A niektórych zobaczę znów już jutro. O co więc chodzi? Wróciłam do domu i zaczęłam się zastanawiać, dlaczego mi dziwnie. Analizując wszystkie moje dotychczasowe prace doszłam do bardzo ciekawego wniosku: do tej pory, za każdym razem, kiedy żegnałam się z jakąś pracą, żegnałam się również z dotychczasowym życiem. Moja pierwsza praca-staż w Ambasadzie skończyła się powrotem do Polski, celem obronienia magisterki. Moja pierwsza prawdziwa praca w warszawskim korpo skończyła się w tym samym czasie, co mój związek, mieszkanie i tym samym pobyt w stolicy. Kolejne stanowisko grzałam tylko dwa miesiące, bo dostałam ofertę pracy od ONZ i raz dwa mnie nie było w Polsce. Z ONZ jeszcze porządnie nie odeszłam, a już byłam w Portugalii. 

Teraz jest inaczej. Nic się nie zmienia. Będę mieszkała w tym samym domu, z tym samym człowiekiem i jeździła tą samą autostradą. A jednak zmienia się wszystko. Będę pracować dla firmy, której jeszcze fizycznie nie ma. Nie ma biura, nie ma nazwy stanowiska, nie ma nawet konkretnych zadań. Mam przyjść i pomóc ogarnąć chaos. Brzmi super dla kogoś, kto nie lubi wytycznych, procedur, instrukcji obsługi i hierarchii. A jednak czuję się dziś dziwnie. Być może wiem, że wychodzę z bardzo ciepłego, wygodnego kokonu, w którym mogłabym się grzać, aż wyklują się dzieci. Piłabym dalej kawę w tych samych godzinach, sprawdzała rano, co będzie w kantynie na obiad i szła do domu o 16. No co, złe życie miałam? A jednak w środku wszystko się rwało do zmiany. Ale nie zmiany dla zmiany, tylko zmiany na lepsze. Ciekawsze, a przy okazji lepiej płatne. Miałam nawet plan, co by to miało być. Życie miało jednak inny plan. Krótko po tym, jak dostałam odmowę ze stanowiska, za które dałabym się pokroić, dostałam ofertę, która zaskakująco pasuje do mnie jak ulał. Co zabawne, dziś, w ostatni dzień pracy dostałam telefon od znajomego z pytaniem, czy nie chciałabym pracować dla ambasady jego kraju, co byłoby spełnieniem innego mojego marzenia. Potwierdza to moją młodzieńczą teorię, że jak jest posucha, to nie ma nic, a jak coś się pojawi, to na koniec nie wiadomo, która ofertę wybrać. I nie tyczy się to tylko pracy.

Kiedy powiedziałam mojej szefowej o rezygnacji, było mi bardzo źle, bo wiedziałam, że zostawiam zespół w trudnej sytuacji. Jednak rozmawiając z nią doszłyśmy do wniosku, że jeśli nadarza się w życiu okazja, należy ją łapać, bo drugi raz może koło nas już nie przelecieć i kiedyś będziemy żałować dzisiejszych decyzji. I nie mówię tutaj o okazji do zdrady, tylko o pozytywnych zmianach w naszym życiu prywatnym, czy karierze. 
Moja rezygnacja pociągnęła za sobą rezygnację mojej koleżanki, która stwierdziła, że skoro odchodzę, to może czas dla niej, żeby rzucić wszystko i pojechać na work&travel do Australii. Atmosfera w zespole trąciła lekkim zbukiem, ale nikt nie mógł nam niczego zarzucić. Obie będziemy robić coś, co nas bardziej uszczęśliwi niż rozliczanie pracowników w SAPie. A za pół roku nikt nie będzie już nawet pamiętał naszych imion. Bo świat idzie do przodu, stawiając czasem bardzo brutalne kroki. 



Pierwszego dnia w Siemensie obiecałam sobie i koleżankom, że kiedy odejdę, wskoczę do basenu, pomimo zakazu pływania. Plany pokrzyżowała mi ulewa. Dlatego zabieram ze sobą na drogę wspomnienia, znajomości i doświadczenie i idę dalej. Ahoj, przygodo!
(A ten basen i tak kiedyś zaliczę!)

13 maja 2018

Misja skuter, czyli Algarve w niecałe 30h - część 1

Koleżanka z pracy Pedro stwierdziła, że praca biurowa jednak nie jest dla niej i postanowiła się wyprowadzić na południe Portugalii, gdzie od tygodnia pracuje na łódkach, które wożą turystów wzdłuż wybrzeża i pokazują najpiękniejsze groty. Jako że wraz ze zmianą pracy, spadła jej pensja, a do pracy musi dojeżdżać 45 minut, przed przeprowadzką postanowiła kupić skuter. Problem polegał na tym, że ktoś jej ten skuter musiał zwieźć na południe, bo ona się bała. 

I tu krótka dygresja dla tych, którzy nie słyszeli wcześniej o Algarve: jest to region na południowym wybrzeżu Portugalii, gdzie znajdują się najpiękniejsze plaże, otoczone pomarańczowymi klifami, jakich nie spotka się w tym kraju nigdzie indziej. Łącznie południowa linia wybrzeża wynosi ponad 150 km, więc jest, co odkrywać. Tym bardziej, że na niektóre plaże można się dostać tylko od strony morza, albo pokonując morderczą wędrówkę po chaszczach i skałach. Algarve to ukochany region Portugalczyków i od kilku lat również pozostałych Europejczyków, ze szczególnym naciskiem na Niemców, Anglików i Francuzów. Łatwo sobie wyobrazić, że latem ludzi jest WSZĘDZIE PEŁNO. Plaże są wypchane po brzegi, hotele wybukowane, a kolejki po lody przerażające. Jeśli dodać do tego 40-stopniowy upał, któremu i wiatr od oceanu nie pomoże, to jawi się nam małe piekełko. A jednak co roku turystów w Algarve przybywa. Co szczęśliwsi Portugalczycy mają tam mieszkania, które kupili wiele lat temu za skromną cenę, dzięki czemu dziś stać ich jeszcze na wakacje na południu. Kiedy 3 lata temu byłam właśnie w Algarve na urlopie ze znajomymi, wynajęliśmy ogromną willę z basenem, dwa samochody i spędziliśmy wakacje życia. Nie łaziliśmy co noc ani po klubach, ani po restauracjach, ale dogadzaliśmy sobie gotując w domu, bo kuchnia była wielkości mojego aktualnego mieszkania, a na zewnątrz mieliśmy bardzo profesjonalnego grilla, na którym czarowaliśmy wszystkie ryby, jakie znaleźliśmy w lokalnym sklepie. Wtedy zarabiałam niemieckie euro, więc tydzień życia jak w bajce wydawał mi się bardzo tani. Dziś zarabiam portugalskie euro i wiem, że trudno by było zorganizować coś podobnego, tym bardziej, że sama podróż na południe jest dla nas droga, ze względu na opłatę za autostradę (21 euro w jedną stronę).

Dlatego właśnie Pedro nie zastanawiał się dwa razy i zaproponował, że przywieziemy koleżance skuter, a w zamian za to ona dorzuci nam się do benzyny i nas przenocuje. Win-win situation. Wymyśliliśmy, że pojedziemy drogami krajowymi i będziemy robić przystanki w ciekawych miejscach, których inaczej byśmy pewnie nie odwiedzili. Zaplanowałam więc dwie różne trasy, spakowaliśmy strój kąpielowy i bieliznę na zmianę i w sobotę wyruszyliśmy w drogę. Trochę kręciłam nosem, że jedziemy w ten weekend, bo lato jeszcze nie do końca się tu rozkręciło, a ja chciałam koniecznie iść na plażę, ponadto wyjechaliśmy dużo później niż było to zaplanowane. Ostatecznie jednak machnęliśmy ręką i wykrzyczeliśmy ahoj, przygodo!

Ledwo przejechaliśmy przez most Vasco da Gama (czyli 20 minut od domu), już oboje byliśmy głodni i gotowi do zrobienia przerwy. Twardo jednak wytrzymaliśmy do naszego pierwszego przystanku - Alcácer do Sal i tam, zamiast przejść się po mieście, wbiegliśmy do pierwszej petiscaria - restauracji z drobnymi przekąskami. Zamówiliśmy domowe chipsy (chyba kiedyś osobno napiszę o roli chipsów w kuchni portugalskiej), migas - papkę z resztek chleba, z czosnkiem i kolendrą, pataniscas de bacalhau, które smakowały, jak polskie placki ziemniaczane z dodatkowym smakiem ryby oraz cachaço, czyli pyszną, wręcz rozpływającą się w ustach karkówkę. 



Tak posileni i wzmocnieni wspięliśmy się (skuterem) na górę, na której stoją pozostałości zamku Alcácer do Sal. Z opuszczonego na wiele lat budynku niewiele zostało, jednak w obrębie jego murów zbudowano Pousada D. Alfonso II, czyli gościniec, z którego jest niczego sobie widok. 



Jednak cały urok miasteczka widać dopiero po zjechaniu z góry do centrum. Tam też jest większy wybór restauracji i knajpek, ale odkryliśmy to za późno. 



Wyruszyliśmy więc w dalszą drogę, która podziurawionymi powiatowymi prowadziła między drzewami oliwnymi, polami, by po wjechaniu do Alentejo ustąpić miejsca winnicom. Następnym przystankiem było miasto Sines. Urodził się tam sam Vasco da Gama, którego dość zabawny pomnik stoi obok zamku. Kupiliśmy sobie deser (ja lody, Pedro oczywiście chipsy) i poszliśmy usiąść na ruinach zamku, z którego widać było plażę z najbardziej błękitną wodą, jaką do tej pory widziałam w Portugalii, urocze, stare miasteczko i rzeczonego Vasco da Gamę. 



Na zamku akurat trwały przygotowania do imprezy weselnej, więc przez chwilę rozmyślaliśmy, jak wyglądałby nasz ślub w tym miejscu. Rozsądek jednak wziął górę - byliśmy 170 km od domu, a ślub i bez tej odległości jest już skomplikowanym przedsięwzięciem. Zaczęliśmy więc rozmyślać, jak super byłoby mieszkać w takim pięknym, małym miasteczku, przy plaży o lazurowej wodzie. Doszliśmy jednak do wniosku, że musielibyśmy mieć pracę zdalną, co w chwili obecnej nie jest możliwe, dlatego zostaniemy na naszej podlizbońskiej wsi. 



Jako że czas leciał jak szalony, wsiedliśmy na nasze rumaki i pomknęliśmy w stronę Monchique, miasto-spa ze wspaniałą wodą termalną. Ten odcinek trasy był najdłuższy, najtrudniejszy, ale też najpiękniejszy. Zaraz za Sines przejechaliśmy przez most nad rzeką prowadzącą do Vila Nova de Milfontes. Widok z mostu na rzekę wpływającą za chwilę do oceanu, był naprawdę piękny, jednak nie zatrzymaliśmy się tam na dłużej. Vila Nova słynie z pięknych plaż, a my nie mieliśmy czasu na plażowanie. Po odcinku dość dziurawej drogi, wjechaliśmy na drogę lokalną (w Portugalii też są oznaczone na żółto), która przez godzinę prowadziła nas w górę i w dół, serpentynami, które cieszyły mojego szalonego narzeczonego. Nasze interkomy co chwilę się rozłączały, po tym jak słyszałam ale zakręt!  



Ja miałam okazję się nauczyć, jak się ładnie zakręca na skuterze, przy okazji podziwiając widoki. Nie sądziłam, że na południu Portugalii spotkam takie zielone, zadrzewione zbocza. Kilkukrotnie zmusiłam Pedro do przerwy, żeby zrobić zdjęcie, jednak uważam, że ani jedno nie oddaje tego, co widziałam. Raz zatrzymaliśmy się w wiosce, która liczyła trzy domy, z czego w jednym były aż cztery psy. Przed jednym domem stała nespera, drzewo, które po polsku nazywa się nieśplik japoński. Jego owoce są jadalne, o smaku pomiędzy brzoskwinią a pomarańczą. Ciekawa nowego owocu poszłam na szaber i urwałam trzy. Zaraz jednak wyszli właściciele domu, zainteresowani tym, że ktoś się zatrzymał w ich wsi. Schowałam więc owoce na później, ale los pokarał mnie za kradzież, bo dziś zgniotłam owoce leżąc na kurtce.



Kiedy dojechaliśmy do Monchique słońce powoli zachodziło, zaczęło się robić zimno, a w moim skuterze rezerwa mrugała już od kilku dobrych górek i baliśmy się, że będziemy musieli pchać. Nie było bowiem w pobliżu żadnej stacji benzynowej. I choć bardzo chciałam się przejść po tym miasteczku, zagubionym w górach, gdzie ludzie przyjeżdżają leczyć bolące kości, to zgodnie sobie odpuściliśmy, w nadziei, że jeszcze tam wrócimy, bo otoczenie wyglądało naprawdę zachęcająco. Jeśli uda się Wam tam dojechać wcześniej, bardzo proszę o krótką relację!

My tymczasem, po 7 godzinach od wyjazdu z domu, dojechaliśmy do naszej koleżanki. Byliśmy zmęczeni, zmarznięci, ale bardzo szczęśliwi, tym bardziej, że widoki i jej ogród kompensowały trudy podróży.




Co by nie wydawać zbyt wiele pieniędzy, zjedliśmy kolację w domu i pojechaliśmy do pobliskiego Portimão tylko na drinka. Wyglądałam trochę underdressed w bluzie i brudnych jeansach wśród dziewczyn w kieckach i butach na obcasach, ale byłam zbyt zmęczona, żeby się tym przejmować. Bez ogrzewania, ale pod kołdrą (zamiast samego prześcieradła) spałam jak zabita.

Część druga naszego pamiętnika z podróży, czyli o tym, co przeżyliśmy dziś i jakie ciekawe rzeczy można zrobić w Algarve, opowiem już w następnym tygodniu :)

22 kwietnia 2018

Pani Promocja

Jako że w Europie lato na całego, a do najbardziej słonecznego państwa tego kontynentu wróciły burze i deszcze, w sobotę ani myślałam o wychodzeniu z domu. Powoli przechodzi mi też okres buntu z powodu braku pieniędzy i przechodzę do etapu akceptacji i adaptacji. Dlatego znalazłam sobie bardzo portugalskie zajęcie - wyszukiwanie promocji w supermarketach.

Otworzyłam strony największych sklepów z żywnością w Portugalii, czyli Continente, Pingo Doce, Mini Preço, Lidla i Aldiego i przeglądałam ich gazetki. Przed chwilę przeszło mi przez myśl, że kiedyś tego nie robiłam, bo nie musiałam. Kiedy coś było w promocji, cieszyłam się, ale nie rezygnowałam z zakupu tylko dlatego, że produkt miał normalną cenę. A wczoraj tak. Zrobiłam listę zakupów z zaznaczeniem, co kupię w którym sklepie. Na dole listy zapisałam produkty, które chciałabym kupić, ale poczekam na promocję. I tak uzbrojona, z poczuciem bycia świetnie zorganizowaną panią domu, pojechałam wieczorem (kiedy przestało padać) na zakupy. 



Sklep był pełen ludzi, mimo że była prawie 21. Duże sklepy z żywnością, tzw. galerie i inne Decathlony są otwarte codziennie do 23. Nikt tu nie słyszał o niedzielach wolnych od handlu, ani świętach. Sklepy zamykane są na dwa dni w roku: 25 grudnia i 1 stycznia. Poza tymi dniami, hulaj duszo póki kasa w portfelu! Wieczorne godziny wcale nie oznaczają, że jest pusto. Kiedy stanęłam w kolejce po mięso dostałam numer 86, a obsługiwany był 53. Poszłam więc kupić inne rzeczy, ale ciągle wracałam. Przez 45 minut krążyłam jak sęp wokół padliny (dosłownie). Ostatecznie, kiedy byłam o 10 numerów od celu, poszłam zrobić ostatnie kółko. Wróciłam po 3 minutach i na ekranie był numer 92. Pani powiedziała mi, że mam sobie wziąć nowy numerek. Zagulgotałam jak indor (ah te mięsne porównania), zwątpiłam na moment w moją sympatię do Portugalczyków i poszłam do domu bez mojego kurczaka z promocji. Następnym razem zabiorę Pedro i będzie warował przy ladzie. W Continente jest bowiem specjalna ławeczka z widokiem na mięso i ekran z numerkami oczywiście.

Śmieszne, nieśmieszne, ale polowanie na promocje to tutaj sposób na życie. Większość ludzi kupuje to, co jest przecenione i albo mrozi, albo odkłada do despensy. Despensa to po portugalsku spiżarnia. Bardzo lubię to słowo i używam go nawet, kiedy rozmawiamy po angielsku. Większość domów tutaj ma despensę, co ułatwia duże zakupy. Jako że jest nas dwójka, to nie kupuję ilości przemysłowych, ale przy kasie często widzę rodziny z wózkami załadowanymi po dach. Myślę, że i nam kiedyś tak przyjdzie kupować, dlatego powoli się wprawiam. Zauważyłam też pewne prawidłowości w promocjach. Najciekawszą obserwacją z wczoraj jest to, że niektóre produkty są przecenione równocześnie w Continente i Pingo Doce, które ze sobą konkurują. Ponadto nie ma w Portugalii typowego dyskontu, gdzie ceny byłyby dużo niższe, niż w innych sklepach.

Prawda jest taka, że na promocjach można naprawdę dużo zaoszczędzić, szczególnie jeśli chodzi o proszki do prania, szampony, itd, które są tu dużo droższe niż np. w Niemczech. Wyszukiwanie przecen mam już opanowane, teraz muszę się jeszcze tylko nauczyć, jak nie tracić kolejki ;)

W ONZ miałam koleżankę, która przed południem przeglądała gazetki, w przerwie obiadowej jechała kupić wybrane produkty, a popołudniu pokazywała je w biurze. A Wy kiedy przeglądacie gazetki? Też polujecie na promocje?

08 kwietnia 2018

Hu-hu-ha, zima zła


Bardzo często, kiedy jestem w nowym miejscu, jem nieznany deser albo mam ciekawe obserwacje na temat życia w Portugalii, myślę, że warto byłoby się tym tu podzielić. Niestety w ostatnich miesiącach byłam nieco zamrożona społecznie i artystycznie i nie byłam w stanie wyprodukować niczego poza śmieciami. Postanowiłam więc ten pierwszy post po długiej przerwie napisać o powodzie mojego stanu, o zimie w Portugalii. Siedząc w Polsce, gdzie jeszcze niedawno leżał śnieg, myślicie pewnie: przecież w Portugalii nie ma zimy. A właśnie, że jest! I to gorsza niż te, które przeżyłam do tej pory. Kiedy próbuję sobie przypomnieć, co robiłam po pracy między listopadem a marcem, nie jestem w stanie odpowiedzieć. Jedyne co pamiętam to zimno i wilgoć. Nie pisałam, nie uczyłam się, nie gotowałam, nie sprzątałam, ... Siedziałam zawinięta w koc i czekałam aż zima przejdzie, przy okazji zbierając doświadczenie w dziedzinie survivalu i dogrzewania domów.

Należy zacząć od tego, że w portugalskich mieszkaniach nie ma kaloryferów. Ani jednego. Na początku myślałam, że to tylko my mieszkamy w jakimś gorszym domu, ale po rozmowie z koleżankami w pracy zrozumiałam, że praktycznie nikt nie ma ogrzewania. Nie mówię oczywiście o nowszym budownictwie, ale nasz blok sprzed 20 lat jeszcze się do tej kategorii nie zalicza. Każdy, kto był na Erasmusie w Hiszpanii czy we Włoszech w semestrze zimowym potwierdzi, że jest tam podobnie. Ale dlaczego tak jest? Bo owszem, zima jest krótsza niż w innych krajach Europy, ale jest! I minusowe temperatury na północ od Lizbony też nie są jakąś anomalią. Ktoś mi wyjaśnił, że wcześniej zwyczajnie się nie opłacało budować domów z ogrzewaniem, które byłoby włączone tylko przez 3 miesiące w roku. Ale problem dotyczy też instytucji publicznych. Koleżanka mówiła, że jej syn zmienił szkołę na publiczną i w październiku na wywiadówce nauczycielka mówiła rodzicom, żeby dawali dzieciom do szkoły koce, albo ubierali je w grube kurtki. Czy nie czujecie się w tym momencie uprzywilejowami, że chodziliście do szkół, gdzie zimą było czasem aż za ciepło? Ja się czuję. Jednak Pedro opowiadał mi, że kiedy on chodził do szkoły nie było takich problemów. Zimy były łagodniejsze od dzisiejszych i temperatury, owszem spadały, ale do poziomu takiego, że zakładało się bluzkę z długim rękawem, na to lekką kurtkę i było okej. Przez ostatnie lata klimat się jednak zmienił i w Lizbonie po raz pierwszy odnotowano ujemne temperatury, a jednego roku nawet śnieg. I niech mi ktoś powie, że zmiany klimatyczne to mit, a ja pracowałam w Bonn dla jednej wielkiej ściemy.

Ale dzisiaj nie o ONZ, tylko o tym, jak przetrwałam ten okrutny dla mnie czas. Jestem bowiem człowiekiem, któremu jest zawsze zimno i który śpi w skarpetach nawet latem. Pierwszą zasadą przetrwania zimy w Portugalii są warstwy. Kiedy wracamy z dworu, gdzie w słońcu jest całkiem przyjemnie, nie zdejmujemy kurtki jak w Polsce, tylko zamieniamy ją na dodatkową warstwę swetrów. Stara, dobra cebulka działa najlepiej i stosuje ją tu każdy. Druga ważna rzecz, to pozostawanie w ruchu. Ja się tego nie trzymałam, tylko po wejściu momentalnie zawijałam się w koc(e), których przybyło nam po Bożym Narodzeniu (moja rodzina przestraszyła się moich historii i podjęła próby ratunku) i jako ludzkie burrito czekałam aż dzień się skończy.


Większość czasu spędzaliśmy w biurze, bo jest to nasz najmniejszy pokój i najłatwiej go było dogrzać. Największe momenty grozy odbywały się w toalecie (muszla potrafi być naprawdę zimna!) i przy przebieraniu. Pomagaliśmy sobie jednak ciepłymi wynalazkami. I teraz Ola, specjalistka do spraw ogrzewania, zrobi ocenę dostępnych sprzętów:
  • Farelka – ulubiony sprzęt Pedro, którym dogrzewa stopy i dłonie, kiedy gra na komputerze. Grzeje dobrze, ciepło jest przyjemne, ale jak tylko się ją wyłączy, ciepło ulatuje równie szybko, jak pieniądze, które wydacie na prąd za jej używanie, szczególnie przy nieszczelnych oknach. Zapomniałam bowiem wspomnieć, że nasze okna nie tylko mają pojedynczą szybę, ale także wiele zaplanowanych lub niezaplanowanych wywietrzników, przez które hula wiatr.
  • Grzejnik olejowy – mój niezaprzeczalny faworyt, którego ciepło przypomina ciepło zwykłego kaloryfera, daje więc uczucie normalności. Niestety grzejnik ten potrzebuje dużo czasu, żeby rozgrzać pokój, a koszty jego użytkowania nas przerosły. Jednak tej zimy dwukrotnie pozwoliliśmy sobie na luksus zostawienia go wączonego przez całą noc. Uczucie zasypiania, a przede wszystkim budzenia się w ciepłym pokoju... Bezcenne!
  • Butla gazowa – nasz największy przyjaciel tej zimy. Butla kosztuje 27 euro (plus jednorazowo kaucja za butlę) i jest bardzo wydajna, bo nam wystarczyła na dwa miesiące. Do tego rozgrzewa pomieszczenie szybko i ciepło utrzymuje się dłużej niż po farelce czy grzejniku olejowym. Ma jednak jedną poważną wadę - działa na mnie usypiająco i otępiająco. Być może dlatego nie pamiętam, co wydarzyło się w ostatnich miesiącach :D

Aktualnie temperatura w mieszkaniu powoli wzrasta, dlatego zajęłam się usuwaniem skutków zimy. Problem zimna potęguje bowiem wszechobecna wilgoć. Oszczędzę Wam szczegółowych opisów tego, co i w jakim stopniu pokryło się pleśnią, mogę jednak zapewnić, że zwykłe pochłaniacze wilgoci nie pomagają tu ani trochę. Trudno się więc dziwić, że nie korzystałam w zimie z przywileju pracy z domu, prawda? W biurze jest przynajmniej klimatyzacja z funkcją dmuchania ciepłego powietrza. Jedyny raz, kiedy odważyłam się pracować z domu wyglądałam tak:


Niedawno zleciliśmy specjalnie do tego stworzonej firmie uszczelnienie naszego domu. O tym czy ta wątpliwa, a droga metoda działa opowiem za 7 miesięcy. O ile mnie znów gaz nie utuli do zimowego snu.

30 października 2017

Jak znalezc prace w Portugalii?

Przed wyprowadzką do obcego kraju, każda rozsądna osoba czyta, pyta i dowiaduje się, jak wygląda lokalny rynek pracy. Jako że również mam przebłyski rozsądku, a może z racji tego, że kiedy zaczęliśmy rozmawiać o mojej potencjalnej przeprowadzce, miałam przymusową przerwę od pracy i mialam sporo czasu wolnego, zaczęłam się rozglądać za dostępnymi opcjami. Na początku zmartwiłam się, że w Lizbonie nie ma zbyt wielu organizacji międzynarodowych, a to w takim środowisku chciałam dalej pracować. Postanowiłam więc poszukać czegoś „narazie” i próbować dostać się do jednej z tych organizacji z czasem. Ale czego szukać? Człowiek po stosunkach międzynarodowych z doświadczeniem w dyplomacji zdaje się nie mieć zbyt wielu możliwości. Oczywiście pomyślałam o tym, żeby aplikować do ambasad obu „moich” krajów. Przygotowałam piękne listy motywacyjne i... odmowa przyszła szybciej niż napisałam owe listy. Musiałabym mieć naprawdę sporo szczęścia, żeby akurat mieli wolne stanowiska. Nie miałam, więc musiałam myśleć dalej.

Zastanawiałam się, co chciałabym robić na codzień. I mysląc o mojej ostatniej pracy, którą szczerze kochałam za dynamikę i rożnorodność, wpisywałam w wyszukiwarkę „komunikacja” i „organizacja eventów”. Ale kto potrzebuje osoby od komunikacji i organizacji eventów, jeśli organizacji międzynarodych niewiele, a ja nie znam portugalskiego? Tym sposobem doszłam do wniosku, że w wyszukiwarce wpiszę to co umiem najlepiej, czyli „polski”, „niemiecki” lub „francuski” i zobaczę, co wyskoczy. Okazało się, że w tym względzie Portugalia jest bardzo podobna do Polski - jest siedzibą wielu outsourcingowych biur. Mogłam więc przebierać w ofertach na stanowiska customer support i accountant, ale na sama myśl o tym, że wracam do poczatków mojej „kariery zawodowej”, kiedy to pracowałam w korporacji w Warszawie i robiłam tickety na czas, robiło mi sie smutno. Tylu rzeczy się nauczyłam od tamtej pracy, w tylu fajnych miejscach pracowałam. Dlaczego miałabym do tego wracać? Stwierdziłam, że skoro znów mam pracować w korpośrodowisku, niech to będzie chociaż dobra/duża/znana firma. Na szczęście okazało się, że Siemens ma dość sporą siedzibę w pobliżu domu Pedro i akurat poszukuje kogoś do pracy w HR z niemieckim. HR wydawało mi się ciekawym rozwiązaniem, tym bardziej, że zawsze się tym interesowałam i kiedyś nawet chciałam zrobić dodatkowe studia w tym kierunku. Muszę dodać, że pomysłów na podyplomowe studia i magisterki miałam sporo, mniej więcej tyle, ile jest kierunków, ale ostatecznie byłam za leniwa na dalszą naukę i wolałam na siebie zarabiać. Nie mam więc trzech magistrów i pięciu podyplomówek, ale stanowisko, które znalazłam wcale tego nie wymagało.

Pierwszą rozmowę miałam już kilka dni po wysłaniu cv. Praca nie wydała mi się bardzo straszna, ale w tym samym czasie zostałam przywrócona z tymczasowego wygnania i dostałam nową umowę w ONZ, więc nie musiałam się spieszyć z decyzjami. Kontynuowałam jednak rozmowy z Siemensem, bo umówilismy się z Pedro, że po zakończeniu mojego kontraktu przeniosę się do Lizbony. Jednak kiedy rozmowy doszły do punktu, w którym zaczęliśmy mówic o pieniądzach, doznałam lekkiego szoku. Wiedziałam, że Portugalia to nie Niemcy, a już napewno nie ONZ, ale kiedy ich propozycja dotarła do mojego mózgu, zdrętwiałam. A to była dopiero pensja brutto. Co ciekawe, Pedro uznał to za „super ofertę” i zapewnił, że niewiele firm płaci „aż tyle”. Dla mnie było to niewyobrażalnie mało, tym bardziej w tamtym momencie pracowałam jako konsultant i zarabiałam 3 razy więcej niż oferowano mi tu.

Nikt się chyba nie zdziwi gdy się przyznam, że przesuwałam przeprowadzkę w czasie, jak tylko mogłam. ONZ przedłużał mi umowę co miesiąc o kolejny miesiąc, a ja z ogromnym zapałem ją podpisywałam i oszczędzalam każdy możliwy grosz. Miałam też nadzieję, że może jeszcze Pedro zdecyduje się na przeprowadzkę do Niemiec i problem się rozwiąże. Skoro piszę tego bloga, możecie się domyślić, że się nie zdecydował. 

Kilka tygodni po przeprowadzce przyjęłam ofertę pracy od Siemensa i jestem panią kadrową dla austriackich pracowników. Jak to w HR bywa, większość ludzi wokół mnie to kobiety. I tu ciekawostka, wynikająca z moich obserwacji niepopartych żadnymi badaniami: poza dziewczynami, które są Portugalkami, pół Portugalkami, albo mają tu rodzinę, 90% kobiet jest tutaj z powodu meżczyzny, obecnego albo byłego, lub z powodu Erasmusa, po którym zdecydowały się zostać rok-trzy, zanim wrócą do swojego kraju, albo przeprowadzą się gdzieś, gdzie można więcej zarobić. Pozostałe 10% zostawiam dla podrożniczek, kobiet pracujących z domu i tych, które przyjechały tu z powodu pracy. Te ostatnie nie należa do kręgu moich bliskich znajomych, bo są raczej na wysokich stanowiskach. Nie poznałam jeszcze nikogo, kto przeprowadził się tu z powodu dobrej oferty pracy na średnim szczeblu. Przypadek?

Inna ciekawostka: większość ludzi z mojej pracy pracowało wcześniej w Teleperformance. Jest to spora firma outsourcingowa obsługująca wielu znanych klientów i zatrudniająca ludzi, którzy znają jakiś język poza portugalskim. Z moich obserwacji wynika, że Teleperformance to brama do Lizbony dla obcokrajowców chcących się tu przenieść. Firma zapewnia nawet pokój, co z pewnością jest bardzo pomocne dla kogoś, kto nie zna języka i nie orientuje się w lokalnym rynku mieszkań. Zaletą tego pracodawcy jest też to, że zatrudnia ludzi młodych, bez doświadczenia, więc jest z pewnością miejscem, gdzie warto sie zahaczyć po Erasmusie, lub gdy ktoś chce wyjechać na jakiś czas zagranicę i zarabiać na swoje utrzymanie zamiast wydawać pieniądze rodziców. Minusem jest to, że zatrudnia ludzi młodych, bez doświadczenia (to nie pomyłka), więc rotacja jest spora, stałe umowy to rzadkość, a pracownicy, którzy nagle nie przychodzą do pracy, bo rano zdecydowali się ją rzucić, albo zapili dzień wcześniej, to niestety już nie taka rzadkość. Nie pracowałam tam, więc nie chcę oceniać, czy jest to dobra firma, czy zmaza w CV. Piszę o tym dla osób, które zastanawiają się nad przeprowadzką do Lizbony, a nie mają konkretnego planu na pobyt tu. Tym bardziej, ze płaca w Teleperformance jest bardzo podobna, jeśli nie wyższa od tej, którą mam w Siemensie, czyli wg Pedro bardzo dobra.


A co ze mną? Chwilowo wróciłam do punktu w moim życiu, kiedy wydaję więcej niż zarabiam. Mój narzeczony codziennie przypomina mi, że powinniśmy oszczędzać na dom, dzieci i psa, a ja za każdym razem skromnie pytam: z czego odkładać? Jeśli mam być szczera, to w ostatnich miesiącach nie zrobiłam niczego w kierunku znalezienia lepszego stanowiska i wiem, że jest to najgorsze, co można zrobić. W obecnej pracy ustawiamy przypomnienia w SAPie na za 18 lat. Nie chciałabym siedzieć na tym samym zielonym krześle w dniu, kiedy dzisiejsze przypomnienia wyskoczą na ekranie. Dlatego postanowiłam, że jesień, kiedy dni są krótkie i zimne nawet w Lizbonie, to będzie czas na zagłębianie możliwości zawodowych w Portugalii. życzcie mi powodzenia :)

23 października 2017

Nannarella

Jest 22 października i po szarym i deszczowym tygodniu pracy, na weekend do Lizbony wróciło słońce. Zwykle w weekendy, które spędzamy na miejscu, Pedro i ja zajmujemy się swoimi pasjami i spotykamy się tylko na obiady i kolacje. Dlatego, żeby zupełnie się nie stracić z oczu, umawiamy się na co najmniej jedną randkę tygodniowo. W tym tygodniu padło na włoskę lodziarnię Nannarella w Lizbonie.

Kolejki przed nią, szczególnie latem, mogą odebrać apetyt, ale naprawdę warto poczekać. Lodziarnia jest bardzo mała, dlatego większość ludzi czeka na zewnątrz, ale kiedy w końcu wejdzie się do środka wiszą przed nami niebiańsko błękitne tablice, na których wymienione są wszystkie dostępne smaki. Przez to, że napisane są też po włosku, przez chwilę poczułam się jak w Rzymie, ale myślę, że ktoś kto odwiedza Lizbonę niekoniecznie będzie szukał tego uczucia.

Poza standardowymi smakami, które oferowane są codziennie, każdy dzień tygodnia ma dwa specjalne smaki. Ja wybrałam sorbet czekoladowy, który smakował tak, jakbym jadła tabliczkę czekolady. Pedro był zachwycony tym, że lody o smaku Oreo faktycznie mialy w środku kawałki Oreo. Sprzedawczyni poleciła mi też lody bazyliowe, które smakowały jak pesto na słodko! W sumie wyprówalismy osiem smaków i zgodnie stwierdziliśmy, że lody w Nannarella są fantastyczne, ponieważ smakują autentycznie. Nie byłam na zapleczu, ale wierzę im, kiedy mówią, że robią je na miejscu i nie używają ulepszaczy smaku.

Dobra rada: w większości lodziarni w Portugalii można poprosić o próbkę konkretnego smaku, zanim się na niego zdecydujemy. W ten sposób można uniknąć wybrania lodów, których wybredne dzieci (albo partnerzy) nie będą chcieli zjeść. Jeśli się teraz uśmiechasz pod nosem, to znaczy, że nie masz wybrednych dzieci, albo że Twój partner zje wszystkie lody, pod warunkiem, że będą zimne. Mój niestety taki nie jest, dlatego próbowanie lodów jest dla mnie super wynalazkiem!

Ceny lodów w Nannarella są przyzwoite – między 2,5 a 4 euro w zależności od rozmiaru i w ramach tego możemy wybrać tyle smaków, ile chcemy, lub ile się zmieści w kubeczku. Jako że jesteśmy łakomczuchami, a jedno z nas nie tyje (i nie jestem to niestety ja), wzięliśmy jedną porcję dużą i jedną gigantyczną. Dzielnie zjedliśmy wszystko, siedząc na ławce na placyku, który jest na końcu ulicy, ale oboje się cieszyliśmy, że nie jedliśmy wcześniej obiadu.

Dla tych, którzy nie lubią lodów, jeśli istnieją, lub tych, którzy chcieliby zjeść coś konkretnego, naprzeciwko lodziarni znajduję się Mercado Sao Bento. Nie można go w żadnen sposób porównać z Mercado da Ribeira, jednak oferuje prawdziwie austriacka Wurst na wiele sposobów. Jeszcze jej nie próbowałam, ale z pewnością tam pójde, kiedy stęsknię się za Wiedniem. Jeśli ktoś z Was wybierze kiełbasę zamiast lodów przede mną, dajcie znać w komentarzu, czy warto ją spróbować.


Nannarella: R. Nova da Piedade 68, Lisboa

22 października 2017

Kim jestem i dlaczego warto czytac mojego bloga

Mam na imię Ola. Przynajmniej tu, bo na codzień ludzie nazywają mnie różnie: Aleksandra, Alex, Alessandra, Aleks, Alexa albo Ale. Jak komu wygodniej. Niektórych wersji nie lubię, a na inne nie reaguję i trzeba wołać dwa razy. Ale dla siebie i dla rodziny jestem Ola, więc zostańmy przy tym.

Jestem z Piły. Większość ludzi mieszkających w zachodniej Polsce powie: Piła? Tamtędy się jedzie nad morze. Innym skojarzy się to z piosenką Piłem w spale, spalem w Pile. Kto lubi polskie komedie przypomni sobie, że w Testosteronie była niechlubna Ola z Pily. Jak dodam, że kiedys grałam na gitarze w kościele, to pewnie strzelę sobie w kolano, ale tak, jestem Ola z Piły.

Moi rodzice, jak na tamte czasy, byli niestandardową parą: mama jest Polką, tata Belgiem. Trochę nietypowym, bo niemieckojęzycznym. Dzięki nim wychowałam się dwujęzycznie, co (znów) jak na tamte czasy było w Pile czymś wyjątkowym. Dziś takich rodzin jest jak grzybów w lesie, ale ja jako dziecko wielokrotnie byłam proszona: Powiedz coś po niemiecku! Jako, że z jednej strony jestem przebojowa, ale z drugiej dość wstydliwa i niechętna do przechwałek, czasem wstydziłam się, że mam innego tatę niż pozostałe dzieci. Nigdy nie wiedziałam też co powiedzieć po tym niemiecku. Jak było za proste to mówili: To też umiem. Jak zbyt skomplikowane to tracili zainteresowanie i znów się wstydzilam. Jednak dziś wiem, że miałam ogromne szczęście, bo fakt, że od małego mówiłam w dwóch językach wielokrotnie pomógł mi w dorosłym życiu, wplynął na wybór studiów, a nawet i rozwój zainteresowań – zrobiłam dodatkowy dyplom z lingwistyki i póki co mówię w siedmiu językach.

Dziś mieszkam w Portugalii i to wyłącznie o niej chciałam początkowo pisać, pomimo tego, że panuje szał na Lizbonę i zdjęcia zółtych tramwajów są na każdym podróżniczym blogu. Ja jednak chciałam się dzielić tym, jak się tu żyje, jacy są ludzie, jakie realia oraz jak łatwo lub trudno jest się przystosować do zycia tu komuś, kto żył wcześniej w innych europejskich państwach. Jednak moja przyjaciółka, która kibicowała mi gdziekolwiek mieszkałam i cokolwiek robiłam, a która dziś nazywa się Królowa Słowa i jest, moim zdaniem, największym specem od social media w Polsce, przekonała mnie, że powinnam odkurzyć też inne wspomnienia, o których już dawno chcialam pisać, ale nigdy nie znalazłam dobrego momentu. Po co? A po to, że moze ktoś, jak ja kilka lat temu, będzie się zastanawiał, co zrobić z życiem, jak i jakie wybrać studia, jak dostać pracę marzeń, czy warto rzucać wszystko i wyjeżdzać za przygodą, czy lepiej płynąć z prądem, czy pod prąd… Być może moje historie zachęcą do próbowania, być może uchronią przed błędami, a może będą po prostu dobrymi tekstami do pośmiania się i przeczytania czegoś interesującego o miejscach, daniach, czy historii państw, w których mieszkałam. Mam nadzieję, że każdy znajdzie tu coś ciekawego dla siebie. Będzie dużo o Portugalii, którą odkrywam każdego dnia; będzie o Paryżu, który skradł moje serce na zawsze; o Niemczech, w których nigdy nie chciałam mieszkać, a gdy przyszedł czas wyjazdu płakałam jak bóbr; będzie o podróżach, jedzeniu, DYI i wszystkim tym, co dla mnie ważne.

Zaczynam dziś z Wami interesującą przygodę! Zapraszam do lektury J

Czy język ojczysty to tylko stan umysłu?

Z okazji Międzynarodowego Dnia Języka Ojczystego chciałam się dziś podzielić z Wami moimi zagwostkami na temat języka polskiego i języków ...